Dwie płyty wydane tego samego dnia (w tej samej wytwórni). Dwa różne światy. Borixon vs Bonson. 37 latek vs 24 latek. Który z nich zrobił to lepiej?

Kiedyś to porównanie pewnie zacząłbym od wymienia wspólnych cech obydwu raperów. Trochę się jednak pozmieniało… Borixon bardzo intensywnie przeżywa swoją „drugą młodość”, podczas gdy Bonson wszedł w jeden z najważniejszych etapów dorosłości (został ojcem). W pierwszym świecie rządzą narkotyki, alkohol, zabawa, a w drugim rodzina, przyjaźnie i powroty do domu.

Te różnice słychać od samego początku.

Borixon przez całą płytę płynie na czterdziestoprocentowej fali. W końcu jest „wolny jak kolorowy ptak”. Nie ma miejsca na odpoczynek. Raper nie dopuszcza do kaca i gdy przychodzi zmęczenie na nogi stawia go „puder” o cierpkim smaku. Dawno nie słyszałem tak mocnej pod tym względem płyty (wyjątkiem jest tylko „Mój stary dom”, ale domyślam się, że taki miał być jego zamysł).

Kielczanin potwierdza także, że ma doskonałe ucho do bitów. Cała płyta utrzymana jest w klimacie jaki mieliśmy okazję poznać na poprzednim krążku. Teraz jest jeszcze mocniej i soczyściej. Nie mogło być inaczej, skoro za bity w większości odpowiada Matheo. Swoje trzy grosze dołożyli także Auer, TmkBeatz, PlnBeatz. Dziki, elektroniczny zachód.

Z gośćmi jest różnie. Najlepiej wypadli Porchy (przy którym słychać jak często Borixon kaleczy angielski) i Sobota brzmiący jak na swojej najlepszej płycie (mowa oczywiście o „Sobotażu”) i dawno niesłyszany Pezet. O reszcie lepiej nie wspominać, chociaż Tomb przeszedł samego siebie. Po raz pierwszy nie wypadł z bitu… Nawet w niego nie wszedł.

W pierwszej chwili „New Bad Life” nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak „Rap Not Dead”. Raziły przede wszystkim proste rymy, łamany angielski i mało „zgrabne” flow. Po kilku piwach sprawa zaczęła jednak wyglądać trochę inaczej… To nie jest płyta, której się słucha w tygodniu. No chyba, że urlopowym.

W tym momencie Eldo powiedziałby, że „diabeł krzyczy do ucha, a anioł szepcze i kogo słuchać?”

Pomyślelibyście kiedyś, że Bonsona spotka taka przemiana? „MVP” to gorzkie rozliczenie z błędami, o których mieliśmy okazję wielokrotnie słyszeć i otwarcie zupełnie nowego etapu w swoim życiu (za czym poszły zmiany w twórczości).

Pierwsze zaskoczenie pojawiło się przy okazji „Pierwszego krzyku”. Bardzo emocjonalny numer, w którym Bonson kieruje słowa do nienarodzonego (jeszcze wtedy) dziecka. Co ciekawe podczas słuchania tego numeru dostałem SMS-a od znajomych, że właśnie urodził się im syn.

Kolejne to „Miejsca” i „Wracam do domu”. Dużo sentymentów i przywiązania do ludzi, momentów i miejsc.

Pamiętajcie jednak, że nagrody Most Valuable Player nie dostaje się za ładny uśmiech, tylko skuteczność. Bonson nie stracił ani krzty werwy, charyzmy i cwaniactwa. To dalej ten sam bezpośredni gość. Z tą różnicą, że teraz nie utyskuje nad swoim losem. Dosadnie pokazuje to w pozostałych numerach.

Jeżeli chodzi o gości, to sprawa wygląda podobnie jak na płycie Borixona. Jest ich za dużo, dobre zwrotki mieszają się ze słabymi. Zelo PTP przesadził z autotunem do tego stopnia, że brzmi jak bezzębny, uliczny śpiewak. Numeru na najlepszym z bitów („MVP”) nie ratuje także Białas. Inaczej ma się sprawa w przypadku Gedza i MNIA. Nie dość, że są do siebie podobni jak bracia to wspólnie zajęli się refrenem do „Nie wiem co to pokora”. Brzmią… identycznie. Szkoda, że dali sobie tylko kilka linijek. Z kolei Tede, VNM i Danny obrazują przesyt. To zdecydowanie za dużo różnych flow jak na jeden utwór. Sytuację ratuje w kończącym płytę numerze Masia. Wspaniały wokal.

„MVP” to zdecydowanie bardziej dopracowana płyta od „O nas się nie martw” (ta mam wrażenie, że była koncertowym przerywnikiem). Lepszy Bonson, lepsze bity, lepsze historie.

Obydwie płyty z łatwością odnajdują się w drugiej dziesiątce najlepszych zeszłorocznych (już) premier, przy czym o oczko wyżej postawiłbym płytę Borixona. Grimeowo – trapowy klimat jest mi zdecydowanie bliższy.

Którą płytę uważacie za lepszą?
New Bad Life
MVP

Poll Maker