Mam deja vu. Jest listopad, dwudziestoparoletni raper wydaje swoją czwartą legalną płytę i nie zaprasza na nią ani jednego kolegi z branży. W jego dotychczasowej karierze żaden z wydanych krążków nie spotkał się z odbiorem adekwatnym do reprezentowanego przez niego talentu. Frustracja sięga zenitu, w końcu wybucha.

Dwa lata temu w takiej sytuacji był Zeus, dziś to Flint postanowił nas „zarymować na śmierć”. Skumulowane emocje, pragnienia, szanse i marzenia, które biją się z twardą rzeczywistością znalazły w końcu ujście. I płyną rwącym potokiem..

Płytę otwiera „Zła sława”, w której Flint jak Junes nie chce „poklasku i propsów”. Robi to jednak w zgoła odmiennym stylu niż członek Rap Addix. Nie ma miejsca na żal i wylewanie smutków przy butelce. Jest za to buzująca w żyłach krew, którą przez cały krążek pompuje elektronika. Raper jednym tchem wymienia kumpli z branży, posty, głupie dupy, jointy, wódę, backstage i wszystko to z czym kojarzysz swojego „ulubionego artystę”. Różnica jest taka, że Flint swoją wyliczankę rozpoczyna od „Nie chcę”.

Chce tylko jednej rzeczy – docenienia. Sukcesu, który paradoksalnie nie zmieni wiele w jego życiu, ponieważ doskonale czuje się jako supporter. To z kolei wymaga co najmniej dwukrotnie większej siły przebicia i motywacji niż bycie kolejnym headlinerem, który zbiera oklaski od zapatrzonej w niego ślepo publiki.

Flint to jego całkowite przeciwieństwo. Normalny, niezmanierowany gość. Myślicie, że którykolwiek z idoli młodzieży powiedziałby, że zraniła go „Pierwsza groupie”?

Ps. Bit to czołówka roku. Końcówka od 3:11 powala.

Stężenie bangerów sięga na tej płycie zenitu. Przy „Syreni śpiew”,„Deadline” czy „Tylko Hajs” ręka sama wędruje w kierunku pokrętła od basów. I na pewno nie po to by je zmniejszyć. Doskonały dobór bitów, na których Flint wypada tak, jak Tomb by z nich wypadł. Idealnie.

Mimo, że przez większość krążka Flint raczy nas determinacją, to znajduje czas na zabawę treścią („Mój pies”). A kiedy decyduje się na odsłonienie w kwestii emocji, to robi to wprost, bez owijania w bawełnę („Wracam do domu”). Temu utworowi smaczku dodaje jedyny i bardzo dobry featuring na płycie od Igorilla.

„Zła sława” dowodzi, że frustracja może być motorem napędowym bardzo pozytywnych zmian. Jedna z najmocniejszych tegorocznych pozycji. Ogromne zaskoczenie. Reszta zależy od Was.

Czuję że nadchodzi przełom, nie mówię już tutaj o wielkim bum

To mój prywatny przełom, nie liczę już kurwa na szum

Zapamiętaj mnie dobrze lub zapomnij na zawsze tę ksywę Flint

I nie waż się wracać do moich płyt, przez tyle lat właśnie tacy jak ty…

— KONKURS —

Czekam na Wasze propozycje pytań do wywiadu z Flintem. Autorów dwóch najciekawszych nagrodzę egzemplarzami „Złej sławy”. Pamiętajcie, aby zostawić swój email. :-)